ZNAJDŹ W PROGRAMIE

Bo ludzie to puszki, które czekają na otwarcie

03/08/2011

 

Mona J. Hoel, słynna norweska reżyserka, jest jednym z zagranicznych gości na Dwóch Brzegach. W niedzielę, 31 lipca pokazaliśmy jej najnowszy film, inspirowany manifestem Dogmy – „Kiedy noce robią się długie” | „Når nettene blir lange”.

Głos Dwubrzeża: Tytuł filmu to „Kiedy noce robią się długie”…

 

Mona J.Hoel: Tak. Jest czas Bożego Narodzenia i pokazuję, co się dzieje, kiedy noce się dłużą. Rodzice zabierają dzieci do domu, aby je ochronić. Z drugiej strony, w tym domku w pewnym sensie ma miejsce wojna, między innymi z powodu alkoholizmu. Tytuł ma charakter symboliczny. Boże Narodzenie powinno być piękne, ale dla tej rodziny jest tak naprawdę piekłem.

Tytuł jest symboliczny, lecz oryginalna jest forma jakiej Pani użyła.

M.J.H.: Wykorzystanie Dogmy wydało mi się bardzo interesujące. Musiałam odłożyć na bok wszystkie przyzwyczajenia związanie z taśmą 35 mm. Kręcąc normalnie musisz przestrzegać miliona zasad, związanych na przykład z oświetleniem. W Dogmie jest inaczej: kamera, aktorzy, akcja i do dzieła. To trochę jak polowanie.


W pewnym sensie to forma trochę dokumentalna, a z drugiej film ma dużą siłę kreacyjną.

M.J.H.: To nie jest dokument, wszystko jest starannie wyreżyserowane, przed kręceniem. Zdjęcia są więc w pewnym sensie zbieraniem owoców pracy. Czasem zdarza się 11-minutowe ujęcie i aktorzy muszą wiedzieć, kiedy kolej na ich kwestię, jak wygląda cała scena. To, co się uzyskuje, to poczucie autentyczności. Ale to nieprawda, wszystko jest napisane, wszystkie postacie są dokładnie zbudowane psychologicznie.

W Dogmie mamy bardzo konkretne ograniczenia dotyczące światła, gry aktorskiej, zakazu używania efektów specjalnych. Jak odnaleźć swój własny styl w świecie Dogmy?

M.J.H.: Kiedy kręcę na taśmie 35 mm mam mnóstwo zasad, których muszę przestrzegać. Dogma posiada ich tylko 10, co tak naprawdę jest przeciwieństwem. To nie zasady, ale wyzwolenie się od nich. Nagle jest się przy źródle: jedyna rzecz, która się liczy, to przysłowiowy smak zupy… Kręcenie na 35 mm to ciągłe przerwy, po próbie z aktorem ktoś od światła woła: „Czekajcie” i w międzyczasie energia, którą udało nam się uzyskać wyparowuje. Teraz kręcę na taśmie 35 mm w stylu Dogmy. Myślę, że rewolucja związania z kamerami cyfrowymi odcisnęła na mnie duże piętno. To jest mój styl, kocham to.

Co jest dziedzictwem Dogmy? Wielu reżyserów, w tym najbardziej znany, Lars von Trier, korzysta z niektórych elementów tej metody twórczej i rozwija własny styl. Co najbardziej wartościowego jest w Dogmie i co warto wykorzystać w następnych dziełach?

M.J.H.: Duża wartością Dogmy jest większe skupienie się na fabule. Przez 10 lat robiliśmy filmy kontrolowane przez dużą machinę produkcyjną. Teraz jest inaczej. Dogma pozwala na natychmiastowe wejście w opowiadaną historię. Używam jej do wyrażania moich wewnętrznych emocji.

Co ze sprawą wolności twórczej? Pracuje się raczej na niewielkim budżecie, nie mając za plecami dużych studiów filmowych. W jakim stopniu można podejmować własne decyzje?

M.J.H.: W całkowitym. Mam własną firmę produkcyjną. Robię filmy sama i sama zapraszam do współpracy profesjonalistów. To co robią duże studia filmowe, to nie wolność. Ich sytuacja jest niepewna. Kiedyś, w latach 60. i 70. producenci czuli się pewniej. „Panie Polański, bardzo interesujące, widziałem pański film i chciałbym sfinansować pana kolejny projekt:”. Teraz jest inaczej. Nieważne ile zrobisz dobrych filmów, za każdym razem, każdego dnia musisz udowadniać swoją wartość. Nie można tworzyć sztuki w takich warunkach. Robiąc „Kiedy noce robią się długie”, zabraliśmy całą ekipę do tego straszliwego domku, obok mieliśmy motel i praktycznie byliśmy w tym miejscu zamknięci. Nie było mowy o jakimś nerwowym spoglądaniu nam przez ramię. Kiedy składasz podanie o sfinansowanie projektu i w postprodukcji to jest w porządku. Szukasz kontaktu z ludźmi, którzy sprzedadzą Twój film. Natomiast w trakcie tworzenia filmu wszystko jest bardzo kruche i łatwo zepsuć opowieść.

Ten film to historia małżeństwa, Polaka i Norweżki. Motyw różnicy narodowościowej pojawił się w chwili, kiedy chciała Pani zatrudnić Zbigniewa Zamachowskiego?

M.J.H.: Prywatnie mam dziecko z moim byłym partnerem z Łodzi. Żył 30 lat w Szwecji i poznaliśmy się tam w trakcie studiów i żyliśmy ze sobą 9 lat. Rozstaliśmy się, ale mamy córkę. Dziadkowie mojej córki są z Polski, to ważne. Interesuje mnie też bardzo polska kultura. Zresztą, nawet już wcześniej mnie interesowała. Niejako pracuję przecież na europejskim podwórzu. Poza tym uczyło mnie wielu Polaków: Krystyna Leśniewska, znakomita montażystka, której niestety już z nami nie ma, oraz Zygmunt Goldberg, kierownik studia, gdzie Polański zrobił swój pierwszy film. Od dawna przyciągała mnie kombinacja polskiego wigoru, energii. Mamy wiele wspólnego z innymi „chłodnymi” kulturami, dzielimy pewien słowiański sposób myślenia. Łączy nas także dziedzictwo wynikające z naszej historii związanej z Rosją. Szczególnie wyraźnie widać to w głębszych aspektach życia, w postrzeganiu świata.

Polscy aktorzy pojawiają się także w Pani filmach. Dobrze współpracowało się ze Zbigniewem Zamachowskim?

M.J.H.: Układała nam się naprawdę fantastycznie. Mówił po norwesku, trochę też w tym mu pomagaliśmy, ale jest naprawdę genialny. Prawdziwy z niego profesjonalista, zawsze daje z siebie wszystko. To jak posiadanie obok siebie takiej skały, czegoś, co wiemy, że nas nie zawiedzie. Jego celem jest zawsze spełnienie marzeń reżysera, bo wie, jak bardzo to jest ważne, jak wpływa to na sposób w jaki później zostanie ukazany na ekranie. Całemu filmowi jego udział można powiedzieć dodał pewnej charyzmy.

Na podstawie jego pracy i występów, można stwierdzić, że istnieje coś takiego jak polski styl aktorstwa?

M.J.H.: Tak, zdecydowanie. Aktorzy grający rodziców w tym filmie także odgrywają dużą rolę i pracują zupełnie inaczej. Patrzą, obserwują – mają takie wolniejsze, spokojniejsze podejście wobec podejmowania jakichkolwiek decyzji. W Norwegii trzymamy pewną wyjściową twarz, wszystko jest idealnie dopracowane, domy, sukienki, wszystko.

Urszula Antoniak, znana reżyserka mieszkająca na stale w Holandii, stwierdziła że w Polsce wciąż istnieje pewnego rodzaju romantyzm. Ludzie dbają o swój rozwój duchowy. Na Zachodzie i na Północy zaś jest pustka zamiast tej wrażliwości.

M.J.H.: To jak ludzie będący puszkami, jak to usłyszałam niedawno. Poznałam w Osla studenta z Łodzi. Powiedział mi, że w Norwegii, kiedy dorastał pomimo całego bogactwa swojego wnętrza, swojej duszy, czuł się samotny, nikt nie podzielał jego poglądów. Kiedy wrócił do kraju, do łódzkiej filmówki, powiedział że tam przyjęli go jako niepozorną puszkę, spróbowali ją otworzyć i wtedy wyszła dopiero jego osobowość. Naprawdę wzruszyłam się, gdy mi o tym mówił. W moim następnym filmie, w którym mam nadzieję Zbyszek również zagra, podejmę właśnie tę tematykę – co się dzieje w środku osoby, która ma problemy, jak ona się odnajduje w rzeczywistości. Póki co wciąż jeszcze dokańczam scenariusz.

Zatem planuje Pani następny obraz ze Zbigniewem Zamachowskim?

M.J.H.: Zaczęłam powoli pracę nad projektem, kiedy byłam na festiwalu we Wrocławiu kilka dni temu, więc tak, kolejny film jest w planach. To będzie znów film wielojęzyczny, z aktorami z wielu krajów, a kilka scen mamy nadzieję kręcić także w Polsce.

 

Rozmawiali: Dawid Rydzek i Sebastian Smoliński
fot: Tomasz Stokowski