ZNAJDŹ W PROGRAMIE

Rozłożyste konary narracji

05/08/2011

 

„Drzewo życia”, pokazywane dziś pod gołym niebem, to kontrowersyjna Złota Palma tegorocznego Cannes. Wyjątkowy film Malicka zasługuje na pełne zaangażowanie widza i kilka słów wprowadzenia.

Terrence Malick to reżyser-filozof, który znalazł w kinie idealny środek artystycznej wypowiedzi. Podobnych twórców stale przybywa, część z nich to gwiazdy współczesnego kina autorskiego, by wymienić choćby Michaela Haneke czy Bruno Dumonta. Amerykański reżyser robi filmy rzadko: w swojej blisko 40-letniej karierze zrobił zaledwie pięć utworów pełnometrażowych. Każdy z nich jest wyjątkowy, wszystkie były okrzyknięte arcydziełami. „Niebiańskie dni” z 1978 roku odbierano jako wizję raju utraconego. Opowieść o południu Stanów Zjednoczonych i świecie epoki industrialnej okraszona była spowitą miodowym światłem melancholią. Najbardziej niezwykłą sceną filmu pozostaje atak szarańczy na pola farmerów. Apokaliptyczny obrazek, w którym nieskończony szmer owadów splata się z intensywną barwą ognia trawiącego plantacje. Ten wymiar twórczości Malicka: sensualny, pełen siły żywiołu i mitu, osiąga apogeum w „Drzewie życia”, tour de force reżysera. Trzeba zobaczyć ten film, aby zastanowić się, czy to, co niegdyś było w podziemiu, nie przebije się do głównego nurtu.


„Drzewo życia” dostało legitymizację w postaci Złotej Palmy i zgodnie z logiką prestiżowych nagród już rezonuje w potocznych rozmowach o kinie. Jest to opowieść, która wychodzi od rdzenia, od silnego pnia i rozwija się w postrzępione, zawiłe konary. Dwie podstawowe warstwy czasowe tworzą ramy dla opowieści z ducha staroświeckiej, opatrzonej wstępem z Księgi Rodzaju. Dorosły mężczyzna pracujący w korporacji, przechadzający się między szklanymi budynkami metropolii, wspomina swoje dorastanie na przedmieściach Ameryki lat 50. Apodyktyczny ojciec bohatera pragnie wychować swoich synów na silnych ludzi, matka natomiast uczy dzieci miłosierdzia. Ten konflikt staje się podstawą do snucia niezwykłej narracji. Szeroka fraza Malicka to właściwie kreślenie konstelacji, układu obrazów. Sceny narodzin świata, sfilmowane cyfrowo, mieszają się z ujęciami polujących dinozaurów. Silny wątek dzieciństwa znajduje uzupełnienie w obrazie pośmiertnego nieba, które staje się przestrzenią pojednania.

Otrzymujemy bogactwo myśli, tropów, pojedynczych scen i wystudiowanych krajobrazów. To oczywiste, że jest to projekt większy niż kino, szukający języka zdolnego pomieścić wszechświat. Brzmi to patetycznie, bo patos jest w „Drzewie życia” tonacją dominującą. Może ten aspekt wydaje się najbardziej kontrowersyjny i jest powodem tak zdystansowanych głosów krytycznych. Film Malicka to ciągłe skoki wizualne w przestrzeni i czasie. Sceny nie trwają często dłużej niż kilkanaście sekund, cięcia montażowe przenoszą nas błyskawicznie w rozmaite miejsca. Krążymy w labiryncie zdarzeń, musimy dokonywać ciągłej pracy sklejania i łączenia fragmentów. Film od początku przemawia z wysoka i nie boi się klęski, jaka jest nieraz drugim imieniem przedsięwzięć pragnących opisać całość doświadczenia ludzkiego w ciągu dwóch godzin seansu. Ciężko wyłapać też ironię twórcy, który wydaje się podchodzić do podstawowych problemów z bezwstydną powagą. To bardzo oryginalne w epoce relatywizmu, kpiny i cynizmu.

Użyta przez reżysera muzyka podsuwa kilka wskazówek, jak można odczytać wieloznaczne „Drzewo życia”. Ścieżka filmu jest być może jego największą słabością. W odróżnieniu od subtelnego konkurenta Malicka z canneńskiego konkursu, Larsa von Triera (Wagner w „Melancholii”), Amerykanin daje nam nieposkromiony przegląd szlagierów muzycznych. Spotykają się tu Brahms i Mahler, Berlioz i Smetana. „Wełtawa” Smetany staje się po trosze motywem przewodnim filmu, choć polskiemu widzowi kojarzy się z reklamą piwa bądź z poematem symfonicznym opowiadającym o rzece płynącej przez całe Czechy. Malick zdaje się zapominać, że użycie muzyki klasycznej jest zawsze znaczące i odsyła nas do konkretnych treści. Oprócz oryginalnej kompozycji Alexandre’a Desplata osadza swój film w brzmieniu późnoromantycznym. To może sugerować XIX-wieczną odwagę w podejmowaniu fundamentalnych tematów, podniosłość, ciągłe napięcie między egzaltacją a szczerością.

„Drzewo życia” jest filmem ciągle nieodkrytym i nierozpoznanym. Wieczorny seans z bezpośrednim dostępem do rozgwieżdżonego kosmosu wydaje się idealnym miejscem na projekcję dzieła Malicka.

 

Sebastian Smoliński